Małżeństwo, Święto Wszystkich Świętych, wewnętrzny głos i huragany cz. 2

Jak zwykle poniedziałkowy poranek nie należy do najprostszych. Kiedy już udaje nam się wygrzebać z łóżka robimy wszystkie czynności w pośpiechu, aby wyjechać z domu jak najszybciej i uniknąć korków. Mimo to nie unikamy. Chcąc wykorzystać czas zabieram się za odpisywanie na wiadomości i kiedy wchodzę na skrzynkę mailową widzę długo wyczekiwaną wiadomość, która czekała na mnie już od soboty. Mamy zdjęcia z naszego ślubu! Od razu umawiamy się na wieczorny seans nawet kosztem zarwanej nocy. Nie możemy doczekać się, aby przeżyć te chwile jeszcze raz, a niektóre z nich po raz pierwszy. Obiecuję również Z. że nikomu jeszcze nie mówię o zdjęciach, tak żebyśmy obejrzeli je jako pierwsi. W pracy próbuję o nich nie myśleć i powstrzymuję się przed zaglądaniem w galerię.

Wszystkie poniedziałkowe zajęcia dobiegają końca. Za chwilę wybija 20:00 co oznacza koniec szkolenia i nasz zbliżający się seans. Niepokoi mnie wiadomość, którą dostaję w trakcie zajęć w sprawie, którą od jakiegoś czasu próbujemy rozwiązać. Za chwilę na ekranie telefonu pojawia się obcy numer. Odrzucam połączenie z wiadomością zwrotną „ nie mogę teraz rozmawiać”. Telefon dzwoni ponownie. Zaczynam się trochę martwić, bo widocznie telefon jest ważny. Chcę już wychodzić z sali, kiedy dociera wiadomość z której wynika, że osoba po drugiej stronie chce koniecznie się skontaktować. W tej chwili! Już wiem kto i w jakiej sprawie dzwoni. Ciekawe, że ta sprawa nabiera znaczenia właśnie teraz, a przez ostatnie trzy miesiące nie była na tyle ważna, żeby druga strona okazała zainteresowanie naszymi wiadomościami. Informuję, że można oddzwonić. Później.

Odbieram telefon i zaczyna się bombardowanie. Każde kolejne zdanie jak szpila wbija się w ciało, podnosi ciśnienie. Nie wierzę, w to co słyszę. Zastanawiam się, czy osoba po drugiej stronie wie co mówi. Zastanawiam się czy to oby ta osoba, którą miałam okazję poznać. Spodziewałam się, że ta rozmowa nie będzie należała do łatwych, ale nie tego, że za chwile wyląduje na mnie wiadro pomyj. Od czasów pamiętnego egzaminu w jednej z Trójmiejskich Szkół Muzycznych, kiedy to mimo zwolnienia z egzaminu praktycznego, by nie poszło zbyt łatwo posadzono mnie na środku małej sali na krzesełku z zeszytem na kolanach w otoczeniu kilku/(kilkunastu?) nauczycieli i udowadniano, że w tak elitarnej szkole z moim małomiejskim, śmiesznym wykształceniem nie mam czego szukać. Od tego czasu nikt mnie tak nie zrównał z ziemią. Mam to do siebie, że takie liście mocno przeżywam, ale też szybko po nich wstaję. Kiedy słyszę zamach z kolejnym wiadrem tym razem skierowanym w mojego męża już nie wyważam tonu głosu i słowa też dobieram mniej dbale. Z. zupełnie nie spodziewa się, że ten huragan się tak rozhula. Próbuje mnie uspokoić machając rękoma, ale widzi, że to nie ma sensu. W półmroku migają mi tylko przed oczyma Jego wyłupiaste ze zdziwienia oczy i już czuję, że to wszystko nie ma sensu. Głos mi się załamuje i mój rozmówca wyczuwając rezygnację również milknie. Po chwili zwraca się do mnie zdrobniale, jakby przemieniony o 180 stopni, jakby przed chwilą nic się nie wydarzyło. „ Pani Madziu, jesteśmy osobami po studiach, wykształconymi, dogadajmy się.” Nie mogę uwierzyć w to co słyszę – „Jak widać studia to nie wszystko!” – ciśnie mi się na język, ale zaciskam zęby i robię wszystko, żeby jak najszybciej skończyć tę rozmowę. Dochodzą do mnie nawet nieśmiałe przeprosiny, ale już wszystko mi jedno. Po 30 minutach jestem tak wykończona, że padam tylko na łóżko … Z. już o nic nie pyta. Żadne z nas nie ma ochoty na seans. A obiecany wpis? Dziś nie będę w stanie sklepić ani jednego zdania…

Kiedy rozdzielamy się z K. po owocnym spotkaniu, razem z nią opuszcza mnie resztka energii, którą w sobie miałam. Czuję drżenie w ciele. Zmęczenie daje mocno o sobie znać. Na wspomnienie wczorajszej rozmowy i nieprzespanej nocy wracają dziwne skurcze w okolicy gardła. Temat zamknięty – powtarzam sobie. Jedyne o czym marzę to zaszyć się w domu. Zakładam słuchawki na uszy i idę przed siebie. Chcę dotrzeć jak najszybciej do domu, żeby nadrobić zaległości z blogowym wpisem. Orientuję się, że to nie ten kierunek. Nie mogę skupić myśli i kiedy docieram na przystanek zastaję informację, że jest nieaktywny, proszą aby wsiadać na kolejnym. Zawracam. Zmęczenie i niska temperatura składają się na przeszywające zimno. Ani myślę dzwonić po Z. bo wiem, że remontuje mieszkanie. Zaledwie pół roku bez komunikacji miejskiej, a już się nie mogę odnaleźć. Kręcę się jeszcze chwilę w prawo i w lewo nie wiem co wybrać. Idę w prawo, tam jest mniej ludzi. Kiedy zbliżam się do przystanku przyśpieszam kroku, bo za plecami słyszę już nadjeżdżający tramwaj. Nie ma przejścia. Szeroka dwupasmówka a pośrodku przystanek i ani widać wejścia, zejścia czy czegokolwiek. Tramwaj odjeżdża – wspaniale. Za chwilę minie kolejna godzina a ja? Co tam pokręcę się jeszcze w kółko. Kiedy zerkam za barierkę w dół, w poszukiwaniu podziemnego przejścia przystaję i przecieram oczy ze zdziwienia. Tam w dole wyrasta kościół. W ogóle by mnie to nie zdziwiło, gdybym nie przejeżdżała setki razy tą trasą. Widzę wiele samochodów i światło dochodzące zza witraża.  Nachodzi mnie myśl, żeby wejść, w końcu jest oktawa Wszystkich Świętych, ale mając z tyłu głowy mój czekający wpis na bloga i inne obowiązki decyduję się poszukać przejścia. Zaraz, zaraz, jedyne przejście, które widzę to to biegnące obok kościoła. Idę drogą w dół i skręcam w stronę głównego wejścia, jeszcze chwilę się przypatrując, czy to oby na pewno kościół rzymskokatolicki. Wydawało mi się, że znamy już wszystkie pobliskie parafie. Kiedy wchodzę do przedsionka Msza już trwa. Zatrzymuję się przy tablicy,  na której wisi zdjęcie tulących się, starszych ludzi i cytat o małżeństwie. Jest świetny, wykorzystam go w swoim wpisie! Wyciągam telefon wiedząc, że za chwilę zapomnę te słowa, włączam aparat i widzę tylko gasnący ekran. Rozładował się, wspaniale. Pełna optymizmu stoję jeszcze chwilę i czytam kilkukrotnie słowa, aby wyryły się w pamięci. Mam to. Kieruję wzrok dalej, a tam kolejny cytat jeszcze lepszy! Odsuwam się o krok i w końcu widzę, że dwie tablice prawie w całości poświęcone są myślom i cytatom związanym z małżeństwem. „No dziękuję!”. Siadam w ławce i wsłuchuję się w słowa księdza, który rozpoczął kazanie. Mam wrażenie, że jestem tam sama, bo mówi jakby do mnie. Jakby przez ostatnie dni mi towarzyszył. Do oczu napływają mi łzy i nie mogę ich powstrzymać. Czuję jak jest mi coraz lżej i lżej.  Dostrzegam w bocznym ołtarzu przepiękną figurę Świętej Rodziny. Chyba drewniana, bo stylem przypomina małe dzieło górala – struganego aniołka przywiezionego z Krupówek.

Z. wraca z naszego budowlanego pola bitwy i widząc mnie siedzącą przed komputerem, stukającą w klawisze o nic nie pyta. Siada spokojnie i wpatruje się z uśmiechem. Opowiadam Mu całą historię i uśmiecham się do siebie czując, że jest naprawdę dobrze. Dziś wpis, a jutro seans zdjęciowy – ustalamy. Z przejęciem mówię, że nie zapamiętałam żadnego z cytatów – „ Nie martw się, pojedziemy tam”. Dziś będzie spokojna noc.

Przed zgaszeniem lampki ściągam z palca obrączkę i uśmiecham się czytając wygrawerowane słowa:

„Razem do świętości.”

Ten post ma 2 komentarzy

  1. Kasia

    inspirujesz.

  2. Kasia

    Madzia, piszesz tak intrygująco, że chciałabym wiedzieć więcej i więcej!

Dodaj komentarz